SPOSÓB NA DYABŁA.
Chwilę już trwała ta gonitwa rozindyczonej wdowy z kijem w ręku za córką po podwórku, zalanem spieką lipca.
Wśród klątw matki, symulowanych ataków i wpędzania na przeszkody, uciekała Zosia z całych sił przed widmem matczynego kija, przeskakując jak koza podwórzowe graty.
W tym samym czasie drób domowy z wrzaskiem i rozpostartemi skrzydły biegał na wsze strony w popłochu i wzlatywał wśród tumanów kurzu na wyniosłejsze przedmioty, a burek,
pies-stróż, któremu łańcuch nie pozwalał brać upragnionego udziału w tej hecy, targając z niecierpliwości pęta, szczekał zajadle na fruwające dokoła spódnice obu kobiet, dla
tem większego efektu podwórzowej wojny, co powtarzała się tu parę razy na tydzień ku uciesze całego sąsiedztwa.
Nagle starej udało się dosięgnąć Zośkę końcem kija w plecy.
Podniecona bólem, nie mając gdzie uciec, puściła się dziewczyna prosto ku wysokiej, trochę koszlawej gruszy, rosnącej w środku podwórza, i wdarła się po pochyłym pniu szybko
jak wiewiórka pomiędzy konary.
Matka, znalazłszy się u stóp drzewa, ujrzała już tylko gole pięty zbiega, znikające w górze pośród gałęzi, a wymierzony laską raz uderzył z tępym łoskotem w korę gruszy.
Przez chwilę stała pod drzewem bezradnie, jak pies, ścigający kota, — zasypując Zośkę groźbami i wymachując wściekle kijem.
Nakoniec zrozumiała bezcelowość szturmu i postanowiła wziąć ją oblężeniem.
W tym celu przywlokła sobie pod drzewo zydel z pod proga domu.
Ustawiwszy go w cieniu, rzuconym przez gruszę, usiadła, pociągnęła nieznacznie z małej półkwaterkowej flaszeczki, ukrytej zawsze w kieszeni spódnicy, i z kijem u boku, łypiąc
niekiedy oczyma między liście, poczęła flegmatycznie robić pończochę.
Burek tymczasem, zasmucony tak rychłym końcem zabawy, popatrzył chwilę wyczekująco na czerwoną twarz swej pani, potem spuścił głowę posępnie, wlazł w budkę wśród brzęku
łańcucha i zdrzemnął się, mrucząc pod nosem.
Drób również pozeskakiwał z płotów, z parkanu, wyłaził z pod łopuchów i począł na nowo skrzętne szukanie żeru wśród trawy, kurzu i śmieci.
Brojące w słońcu wróble napełniały dalej radosną wrzawą swego hulaszczego świergotu podwórze, dokoła którego pachły w upale liście i kwiaty, otoczone rojami brzęczących
much. Upalne słońce posuwało się nieznacznie na niebie, przenosząc jednocześnie cień gruszy.
Ile razy zaś gorący jego promień wspiął się po kaftaniku starej i spiekł ją w szyję, posuwała się natychmiast z zydlem o pół kroku dalej w uciekający cień, nie zapominając
zabrać z sobą kija i pociągnąć z flaszeczki.
W zagrodzie wdowiej wiodło się żywot sielankowy, Nieboszczyk mąż jej Śp.
Wawrzyniec Koreczek, handlujący końmi w tym jedynym celu, aby mieć za co pić na umór, zapił się był na śmierć, ona zaś, wierna wspomnieniu zmarłego, odchowywała sobie rok
rocznie po kilka świń, także nie na co innego, jak na pokrycie kosztów opilstwa. Zresztą wszystko w tym domu było dziełem przypadku lub konieczności.
Jedyne dziecko z sześciorga, zabranych przez choroby, pieściło się w porywach dobrego humoru, a poniewierało w gniewie. Wstawało się na pianie koguta, a szło spać o zmroku.
Głód zmuszał do niedbałych czynności gospodarskich, a wstyd przed sąsiadami do posługiwania się od czasu do czasu miotłą i mydłem. Resztę robiło słońce.
Ono mnożyło drób na podwórku, króliki w stajni, ono pokrywało łąkę trawą, a ogród warzywami i owocem, które potem zabierał za bezcen pierwszy lepszy handlarz, dostarczający
na lichwę pieniędzy dla egzekutora podatkowego i drobnych wierzycieli w miasteczku.
Jeżeli zaś czasem los nie dopisał lub ludzie dali się we znaki, klęło się ludziom i losowi zjadliwie i posyłało nabożne westchnienia tam, w górę, ku niebu, gdzie kara niechybna
czeka każdy występek, a sowita nagroda cnotę.
...
Kiedy po upływie pewnego czasu nieruchomość, upał i monotonne śpiewanie ciszy letniego południa poczęło starą snem morzyć, odezwał się nagle z wysokości gruszy głos
płaczliwy i pełen skruchy:
— Mamo!... Daruj mi mama... Ja już nie będę...
Zosi było niewygodnie siedzieć na twardej gałęzi.
— Zleź z drzewa!
— zabrzmiał krótko głos matki, która otrząsła się z drzemki i wyprostowała, wprawiając automatycznie w ruch druty pończochy.
— A daruje mi mama?!...
— Zleź z drzewa!
— powtórzyła stara twardo. Oschły ton głosu przypominał, do kogo należy dyktowanie warunków.
Dziewczyna zaskomliła żałośnie, poprawiła się na gałęzi i znów nastała cisza, utkana z brzęku much, gdakania i pisku drobiu i ech miasteczka, splecionych w ciche, usypiające
nucenia.
Naraz przebudził starą krzepki okrzyk:
— Pani Koreczkowa?!... A co pani tak pod tą gruszką wysiaduje jak na warcie?!...
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 | 92 | 93 | 94 | 95 | 96 | 97 | 98 | 99 Nastepna>>